KUBA:
Nazywam się Kuba i chciałbym opowiedzieć Wam moją historię…
Urodziłem się w Szczytnie pod koniec 1997 roku. Przyszedłem na świat w rodzinie, o jakiej wielu moich rówieśników mogło jedynie pomarzyć.
Wbrew pozorom wcale nie rosłem na rozwydrzonego „bachorka”. Na swój dziecięcy sposób doceniałem starania rodziców i myślę, że starałem się odwzajemnić ich miłość. Byłem kochanym i kochającym dzieckiem o dobrym i szczerym sercu. Nic nie zwiastowało wtedy horroru, jaki miałem zgotować swojej rodzinie za kilkanaście lat.
Okres szkoły podstawowej był dosyć istotny, chociażby dlatego, że poznałem tam większość moich znajomych, towarzyszących mi przez kolejnych kilkanaście lat. Zawsze byłem spokojny i zdecydowanie kompromisowy, co objawiało się również w relacjach z nimi. Ślepo szedłem za grupą, pragnąc przypodobać się kolegom na każdym kroku. Efekty były takie, iż już w wieku 8 lat po raz pierwszy sięgnąłem po papierosy, a dwa lata później pojawił się alkohol. Mogłoby się wydawać, że były to jedynie dziecięce eksperymenty, jednak zainicjowały one coś strasznego.
Pomimo kilku wybryków tak naprawdę nie zaznałem wówczas żadnych problemów i dorastałem w sielankowej atmosferze. Wtedy poszedłem do gimnazjum.
Moje pierwsze dni idealnie odda jedno słowo. Szok. Jeden z nich pamiętam jak dziś. Ledwie przekroczyłem próg budynku, gdy moim oczom ukazał się widok rodem z filmu. Na schodach naprzeciwko wejścia stało dwóch drabów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż trzymając każdy za jedną nogę, unieśli oni mojego rówieśnika do góry nogami i dosłownie wytrzęśli na ziemię wszelką zawartość kieszeń, wraz z jego godnością.
Na początku byłem przekonany (a przynajmniej bardzo chciałem być), że ten incydent był odosobnionym przypadkiem, jednak kolejne tygodnie skutecznie wyprowadziły mnie z błędu. Ta szkoła była bardzo specyficznym tworem, jak zresztą większość gimnazjów. Trzynastoletnie dzieci zostały wymieszane z dużą liczbą niedostosowanych chuliganów, którzy powtarzali dane klasy drugi, trzeci, czy nawet czwarty raz z rzędu. Sporą część mojej klasy stanowili właśnie tacy „kiblujący”, nieraz starsi od nas o kilka lat. W zdecydowanej większości przypadków wywodzili się oni z patologicznych środowisk, gdzie od najmłodszych lat wchodzili w konflikty z prawem, bardzo wcześnie rozpoczynając swoją drogę kryminalną.
Momentalnie zarysował się podział na agresorów i ofiary. Wybórbył następujący: albo dostosowujesz się do woli starszych „kolegów”, albo narażasz się na nieustanne, zbiorowe kpiny, prześladowania i agresję. Ja wybrałem tą pierwszą opcję.
Teraz, patrząc z perspektywy siedmiu lat, myślę, że strach – choć obecny – miał wówczas drugorzędne znaczenie. Przede wszystkim w nowych okolicznościach dostrzegłem szansę, aby w końcu odmienić role i stanąć po drugiej stronie barykady. Byłem przekonany, że jeśli zacznę robić to co dominujący klasą chłopacy, w końcu zdobędę szacunek i uznanie.
Stopniowo, z tygodnia na tydzień stawałem się coraz bardziej opryskliwy wobec nauczycieli i w ogóle całej szkoły. Mój wizerunek stał się bardziej agresywny, zacząłem zachowywać i ubierać się na podobieństwo starszych „wzorów”. Zacząłem palić, wagarować, fundować im alkohol i nie musiałemdługo czekać, aż zaakceptują mnie jako swojego. Udało mi się wkupić w ich łaski, co wówczas było dla mnie ogromnym powodem do dumy. Miesiące upływały, ja zmieniałem się na gorsze, co zresztą bardzo szybko zaczęło się odbijać na wynikach w szkole i relacjach z rodzicami. Zamykałem się w sobie, a w słuchawce mojej mamy coraz częściej słychać było narzekania mojej wychowawczyni. I chociaż pierwsza klasa jeszcze „jakoś” minęła, druga okazała się ciągłym pasmem zawodów i niepowodzeń.
Wszystko to zaowocowało tym, że mniej więcej w okresie połowy gimnazjum, po raz pierwszy miałem styczność z narkotykami. Wówczas była to konopia i choć nie porwała mnie ona od razu, skutecznie zniszczyła strach przed tego rodzaju używkami. W mojej głowie coraz częściej pojawiało się pytanie: „Jeżeli zapaliłem i nic mi się nie stało, to może inne, cięższe narkotyki też wcale nie są złe?”. W tamtym okresie nie poszedłem dalej, bo zwyczajnie nie miałem takiej możliwości, jednak i ten moment w końcu nadszedł.
Ledwo zdałem drugą klasę, trzecia była jeszcze gorsza. Mniejwięcej w tym okresie zarysował się skład moich „przyjaciół”, z którymi to zrobiłem bardzo wiele głupstw. Zamiast siedzieć na lekcjach, my urządzaliśmy posiadówki przy każdej możliwej okazji. To zdarzyło się na jednej z takich właśnie imprez. Po raz pierwszy doświadczyłem „twardych” narkotyków.
Moment, w którym dobrowolna „rozrywka” przechodzi w uzależnienie, jest praktycznie niezauważalny, jednak myślę, iż już po drugim, trzecim razie wpadłem w to na dobre. Porwało mnie to iluzoryczne szczęście i fałszywy głos, przekonujący mnie, że jestem niezniszczalny. Narkotyki bardzo szybko stały się ważną częścią mojego życia. Niedługo potem same w sobie stały się jego celem.
Jak przez mgłę pamiętam okres, gdy uczęszczałem do liceum. Wszystkie wspomnienia zlewają się w jedno. Każdy mój dzień wyglądał wówczas tak samo: jedyną motywacją do wstania z łóżka była perspektywa zdobycia kolejnej działki. Dążenie do zażycia zaabsorbowało mnie w pełni. To był czas kiedy rzeczywistość przeplatała się z iluzją w morderczym dla mnie tańcu. Przestałem odróżniać świat wyimaginowany od realnego. Kiedy pomimo największych starań nie udało mi się zdobyć tak pożądanej wtedy substancji, byłem zmuszony zmierzyć się z prawdą. Była dla mnie zbyt bolesna. Wiedziałem, że robiąc to co robię, niszczę nie tylko siebie, lecz zarówno moją rodzinę. Poczucie winy i świadomość kim się stałem, były bardzo trudne. Zaczynałem wtedy jeszcze szybciej uciekać, lecz nie dostrzegałem, iż tkwię zamknięty w martwym kole. Im gorzej się czułem, tym więcej brałem, lecz im więcej brałem, tym jeszcze gorzej się czułem – i tak bez ustanku.
Mój głód był niezaspokojony, co wiązało się oczywiście z olbrzymimi kosztami. W bardzo krótkim czasie popadłem w ogromne długi. Rodzina wielokrotnie pomagała mi finansowo, lecz w końcu i te chęci zaprzepaściłem swoimi bezustannymi oszustwami. Nie było również mowy o żadnej pracy. Wszystko to zaowocowało tym, iż moralnie – spadłem na samo dno. Nie byłem wcześniej osobą uczciwą, jednak w tamtym momencie poszedłem o wiele, wiele dalej. Zacząłem robić straszne, rzecz jasna nielegalne rzeczy, aby zdobyć pieniądze. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, bo mija się to z celem tej historii, jednak w przeciągu roku zrobiłem więcej złego, niż przeciętny człowiek nabroi przez całe życie. Stałem się bezwzględnym przestępcą. Świadomość kary, która mogła na mnie spaść, tragicznie na mnie oddziaływała. Zaczynałem słyszeć różne głosy, zacząłem irracjonalnie podejrzewać wszystkich dookoła o bliżej niesprecyzowaną zdradę oraz nieuczciwość. Nocami widywałem czarne, mgliste plamy pełzające po moich ścianach, a jeśli nawet udało mi się zasnąć, bardzo szybko budziłem się, przerażony widokami w nawiedzających mnie koszmarach.
Pomimo zła, którym byłem przesiąknięty, nigdy nie zwątpiłem, że Bóg istnieje. Myślę, że właśnie ta świadomość powstrzymywała mnie przed odebraniem sobie życia, choć zapewne nie byłoby mnie dzisiaj wśród żywych, gdyby nie cud, który się wydarzył.
Miało to miejsce w połowie lutego 2015 roku. Leżałem w swoim pokoju wykończony kilkunastodniowym maratonem, kiedy do mojego pokoju weszła mama. Od dłuższego czasu namawiała mnie, bym przynajmniej rozważył pomysł terapii w ośrodku zamkniętym, więc bardzo dobrze wiedziałem, o czym kolejny raz będzie chciała rozmawiać. Wcześniej, za każdym razem, gdy słyszałem słowo „odwyk”, wpadałem w szał, jednak tamtego dnia zdarzyło się coś zupełnie innego. Byłem wtedy w takim stanie, że nawet sklecenie kilku zdań byłoby wysiłkiem ponad moje siły. Gdy tylko zaczęła, z miejsca wypaliłem, że pojadę gdzie trzeba i zrobię co będzie chciała, ale niech teraz nic nie mówi i po prostu da mi spokój. Kiedy wyszła, podejrzewam, iż jej radość była proporcjonalna do mojego zdziwienia, a nawet przerażenia. Nie mogłem zrozumieć co ja takiego zrobiłem. Wówczas zamknięcie i odseparowanie od narkotyków było dla mnie najgorszym z możliwych scenariuszy, a ja dobrowolnie, bez przymusu się na niego skazałem. Wtedy myślałem, że powodem było skrajne zmęczenie, jednak teraz widzę rękę Boga nad tą sytuacją i wierzę, że zostałem pobudzony przez Ducha Świętego do wypowiedzenia tych słów. Słów, które zapoczątkowały mój powrót do świata żywych.
Klamka już zapadła, a nawet ja nie miałem sumienia, by to wszystko odkręcać. Dałem wszystkim nadzieję, że być może jest jeszcze jakaś szansa i gdybym od razu ją zniszczył, nie mógłbym spojrzeć sobie w twarz. Poza tym ciągle myślałem, że jeśli będzie naprawdę źle, to zwyczajnie ucieknę. Byłem wówczas przekonany, że trafię do ośrodka gdzieś w mojej okolicy.
28 lutego wsiadłem z rodzicami w samochód i wtedy zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Celem podróży była mała miejscowość na granicy z Czechami, oddalona od Szczytna o niemalże 700 km.
Kiedy dojechaliśmy, nie mogłem odnaleźć się w nowym otoczeniu. Najpierw poddano mnie badaniom psychiatrycznym, podczas których stwierdzono u mnie kilka rodzajów uzależnienia. Dotychczas każdy mnie piętnował z tego powodu, jednak tam było inaczej. Ludzie ciągle chcieli ze mną rozmawiać: o mnie, o moich emocjach, o tym co mnie interesuje. Przez kilka lat zamykałem się w sobie, a tu nagle ktoś natarczywie próbował mnie otworzyć. Atmosfera była dosyć napięta i wszystko to zaowocowało tym, iż równo po tygodniu – z mojej inicjatywy – wraz z pozostałymi bywalcami uciekliśmy z ośrodka. Błąkaliśmy się po mieście w poszukiwaniu pieniędzy i jakichkolwiek perspektyw, lecz ostatecznie, skruszeni i załamani, dobrowolnie wróciliśmy z powrotem. Wtedy coś pękło w mojej psychice.
Nie musiałem się już ostentacyjnie buntować, gdyż wróciłem do zakładu z własnej woli. Zorientowałem się, że nie ma innego wyjścia, więc jedyną możliwością było dostosowanie się do zasad panujących w tym miejscu.
Terapeuci przekonywali nas, że uzależnienie to choroba nieuleczalna, na którą cierpieć będziemy do końca życia, jednak jeśli poznamy pewne zasady i sposoby, będziemy mogli skutecznie unikać ponownego wzięcia i wieść w miarę spokojne życie. Z dużym zaciekawieniem poznawałem mechanizmy leczenia i z czasem zacząłem wierzyć w rzeczy, które nam wpajano. Świadomość, że jestem dośmiertnie skazany na życie w niewoli, była ciągle obecna, jednak w końcu i ją zaakceptowałem. Nie miałem innego wyjścia.
Pomimo szczerych chęci – moich i osób prowadzących tamtą placówkę – ciągle snułem plany co zrobię, kiedy już wrócę. Praktycznie każdy z nich przewidywał rychły powrót do narkotyków, jednak okłamywałem się, że teraz jestem już mądrzejszy i dam radę nad tym zapanować. Gdybym ukończył terapię, nie wiem czy byłbym jeszcze dzisiaj wśród żywych, lecz na szczęście do tego nie doszło.
Do ośrodka co tydzień przychodził ksiądz w ramach „wsparcia duchowego”. Kiedy zapytano się mnie, czy również potrzebuję tego typu pomocy, odparłem, że tak, jednak nie jestem katolikiem i proszę o sprowadzenie pastora czy duchownego z któregoś z kościołów protestanckich. Po dwóch tygodniach oczekiwania w końcu przyszła do mnie kobieta – żona pastora lokalnej społeczności zielonoświątkowej. Dyskutowaliśmy o Bogu, o moich różnych problemach, jednak na początku, jedyne co wynosiłem z tych spotkań, to zaburzenie ośrodkowej rutyny. Najzwyczajniej w świecie się nudziłem, a te spotkania wniosły trochę świeżości do nudnego procesu „leczenia”. Okazało się jednak, że były one bardzo istotnym elementem przyszłych wydarzeń.
Podczas jednej z takich rozmów o Bogu zostałem zaproszony na koncert grupy muzycznej z Kanady. Przyjechali oni z misją do Polski, za kilka dni mieli grać właśnie w tej miejscowości, a po wszystkim miała się odbyć modlitwa o choroby i wszelkiego rodzaju problemy. Ku mojej radości terapeuta prowadzący wyraził zgodę.
29 kwietnia trafiłem na to wydarzenie. Stałem wśród tłumu modlący się ludzi, arogancki i prześmiewczy, słuchając tej, śmiesznej dla mnie wtedy muzyki. Po wszystkim pastor lokalnego kościoła wyszedł na środek sali i zapowiedział, że teraz będą modlić się grupowo o wszelkiego rodzaju problemy. Kiedy przemawiał, poczułem nieodpartą chęć, by jednak skorzystać. Prawa noga chciała iść do przodu, jednak lewa stała niewzruszona. Na szczęście żona pastora zobaczyła moje wahanie i pomogła mi w decyzji, ciągnąc mnie za rękę do przodu. Otoczyło mnie kilkanaście osób i momentalnie rozbrzmiały modlitwy. Byłem nieco zażenowany, gdyż tak naprawdę nie czułem żadnego efektu, najmniejszej nawet zmiany. Kiedy o tym myślałem, jedna z kobiet zwróciła się bezpośrednio do mnie, mówiąc, bym w imieniu Jezusa Chrystusa wyrzekł się narkotyków, alkoholu i wszelkiego rodzaju używek. Zawahałem się, jednak po kilku niemych próbach w końcu wypowiedziałem te słowa. Choć jeszcze chwilę temu zupełnie nie wierzyłem w jakąkolwiek zmianę, nagle zostałem rażony niczym gromem. Nie potrafię oddać tego słowami, jednak doświadczyłem czegoś ponadnaturalnego. Dosłownie wyprostowałem się, jakbym całe życie nosił na barkach młyńskie koło i nagle ktoś pomógł mi się go pozbyć. Ja – osoba, która całe życie próbowała zgrywać wielkiego bandytę i nieobliczalnego wariata – rozpłakałem się jak dziecko w sali wypełnionej ludźmi. Dosłownie ryczałem dobre dwadzieścia minut,jednak nie były to łzy bólu.
Kiedy doszedłem do siebie, słyszałem wewnętrzny głos mówiący: Kuba, jesteś już wolny. Kiedy wróciłem do ośrodka, zafascynowany rzuciłem się, aby opowiedzieć o tym wspaniałym zdarzeniu. Wbiegłem do pokoju odpraw przekonując wszystkich obecnych, że Jezus mnie uwolnił, jednak szybko sprowadzono mnie na ziemię. Terapeuci stwierdzili, że to niemożliwe, ponieważ Bóg nie działa w taki sposób i lepiej żebym zaakceptował dożywotnie uzależnienie, bo nic nie jest w stanie tego zmienić. Nie było to przyjemne, jednak wciąż byłem przekonany o swojej racji.
Przez jakiś czas prowadziłem podwójną grę. Dostosowywałem się do założeń leczenia, jednak robiłem to z przymusu, bez przekonania. Wiedziałem, że rodzina nie będzie chciała słyszeć o jakimkolwiek przerwaniu terapii i szczerze mówiąc, zupełnie się im nie dziwię. Mieli wszelkie podstawy, by sądzić, że to mój kolejny wybryk, aby wyjść na wolność i powrócić do starych śmieci.
Od tamtego wieczora zaczęły się jednak objawiać coraz większe rozbieżność pomiędzy tym co mi wpajano, a tym w co wierzyłem. Im częściej powtarzano mi, że wciąż jestem uzależniony, tym gorzej się czułem, zupełnie jakbym pluł na tą Bożą łaskę i cud, który się dokonał. Nie mogło to trwać długo.
Pierwszym i głównym warunkiem terapii była wola leczonego. Jeżeli ktoś nie chciał dobrowolnie poddać się odwykowi, nie był nawet przyjmowany. Jestem przekonany, że terapeuci od dłuższego czasu widzieli mój brak zaangażowania, co wraz z kilkoma innymi incydentami doprowadziło do zwołania „spotkania nadzwyczajnego”. Wraz z pozostałymi chłopakami wszedłem do pokoju, czując bardziej atmosferę sądowej rozprawy, niż rozmowy z psychologiem. Zadano nam wówczas jedno kluczowe pytanie: „Czy wy wciąż, dobrowolnie, chcecie w całości poddawać się leczeniu?”. Moi koledzy kolejno przytakiwali, leczkiedy przyszła kolej na mnie – nie mogłem tego zrobić. Wiedziałem, że odmawiając terapii sprzeciwię się woli całej rodziny, jednak sumienie nie pozwalało mi się wyrzec tego, co Bóg dla mnie zrobił. Z niesamowitym spokojem w sercu spojrzałem na grupkę terapeutów i wyznałem, że już nie widzę siebie w ich ośrodku. Zawrzeli, z miejsca stwierdzili, że jestem zagrożeniem dla innych pacjentów i zamknęli mnie w niewielkim pokoiku. Po kilku godzinach dowiedziałem się, iż podjęli decyzję „wypisu karnego”, a moi rodzice zostali już powiadomieni, aby odebrać mnie najszybciej, jak to możliwe (niemal 700 km różnicy).
Siedziałem w tamtym pokoiku przez ponad dobę bez kontaktu z drugim człowiekiem, jednak miałem przy sobie coś bardzo ważnego – niewielką, niebieską książeczkę. Leżałem na łóżku, czytając Biblię – od czasu do czasu padając na kolana, albo podbiegając do okna na dźwięk przejeżdżającego samochodu. Nie miałem pojęcia co ze mną dalej będzie, jednak postanowiłem, że zaufam Bogu.
Załamani rodzice odebrali mnie następnego poranka, a z racji tego, że była to niedziela, przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji pojechaliśmy na nabożeństwo do lokalnego zboru zielonoświątkowego. Opowiedziałem tam pastorstwu o nowych, trudnych okolicznościach, jednak oni nie wyglądali na zaniepokojonych – zupełnie jakby znali rozwiązanie. Tak rzeczywiście było.
Po spotkaniu moi rodzice zaprosili ich do restauracji, gdzie zapadła decyzja. Postanowili przyjąć mnie do swojego domu. Z jednej strony byłem przeszczęśliwy, że nie trafię do kolejnego ośrodka, a z drugiej strony czułem niesamowity podziw dla ich postawy. Mieliśmy ze sobą kontakt zaledwie na kilku spotkaniach, bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z mojej przeszłości i tego, jakim człowiekiem byłem, a mimo to przyjęli mnie do swojego domu, gdzie wówczas mieszkała jeszcze ich córka. Nigdy przedtem, przebywając wśród najgorszych bandytów, nie spotkałem się z tak wielką odwagą. Poczułem w sercu, że chciałbym żyć, tak jak oni. Kiedy już z nimi zamieszkałem, wrażenie to wciąż rosło.
Nawróciłem się trzeciego dnia pobytu. Wyznałem, że Jezus Chrystus jest Panem i Zbawicielem oraz, że od tego dnia należę do Niego. W niedługim czasie zostałem również ochrzczony Duchem Świętym. Na początku bardzo ciężko było mi przyjąć słowa, że On zmarł za moje grzechy. Czułem trawiące od środka poczucie winy i nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe. „Cierpiał za mnie? Za takiego śmiecia i złego człowieka?”. Im dłużej tam przebywałem, tym wzrastało poczucie Bożej, otaczającej mnie miłości. W końcu zrozumiałem jedno: nigdy nie będę w stanie tego pojąć. Człowiek po prostu nie jest zdolny do takiego uczucia, jednak On nie jest człowiekiem, prawda? Przyjąłem wybaczenie i kiedy wyznałem całą moją przeszłość, wieloletnią pustkę wypełniła niesamowita radość. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna mogłem powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Wolność była tak wspaniała.
Wcześniej, gdy pomyślałem o narkotykach, zaczynałem się trząść, a narastający głód praktycznie rozrywał mnie od środka. Po nawróceniu wszystko odeszło. Wiem, że to może niewłaściwe, jednak sam prowokowałem myśli o tych substancjach i nic się nie działo! Jedyne co czułem, to obrzydzenie do przeszłości oraz radość zarazem, że jest to już za mną.
Chociaż wciąż żyłem w izolacji, prawie 700 km od domu, relacje z rodziną układały się jak nigdy. Przez cały ten czas, poświęcili dla mnie tyle, że nie byłbym w stanie odpłacić się do końca mojego życia. Indywidualnie dokończyłem drugą klasę liceum, a we wrześniu, wszyscy uznali, że jestem w końcu gotowy, aby wrócić do społeczeństwa. Rozpocząłem trzecią klasę, gdzie przyjęto mnie ze zrozumieniem i pewną dozą pobłażliwości, we względu na mój brak jakiegokolwiek doświadczenia w normalnym funkcjonowaniu.
W tamtym okresie kilkukrotnie powróciłem do rodzinnego miasta. Wszyscy obawiali się, że starzy znajomi zaczną się do mnie dobijać, jednak Bóg czuwał nad wszystkim. Pamiętam sytuację, kiedy zaniepokojona mama weszła do pokoju, mówiąc, że przed domem czeka na mnie kilka osób. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem bardzo dobrze znane mi twarze. Kiedy do nich wychodziłem, byłem przekonany, że zostanę wyśmiany ze względu na moją wiarę. Opowiedziałem im o Bogu, a oni, co dziwne, przyjęli to bez problemu. Jeden z nich stwierdził nawet, że się o mnie pomodli! Później oczywiście,wiele razy spotkałem się z opinią, iż zostałem „zindoktrynowany”. Pytam się jednak, jakim cudem miałoby się to stać, skoro nikt mnie nie przekonywał do swoich racji? Zostałem dotknięty przez samego Boga, fizycznie i psychicznie odczuwając Jego wspaniałą moc i właśnie to pozwala mi twierdzić, że doświadczyłem czegoś prawdziwego.
Ostatecznie wróciłem w końcu do Szczytna. Całkowicie przekonałem się wtedy, jak złudne były moje przyjaźnie. Czułem ból, uświadamiając sobie, iż byłem gotowy wskoczyć w ogień za ludźmi, którzy mnie opuścili, a ci, którzy wciąż są przy mnie, nigdy wcześniej nie dostali ode mnie najmniejszej nawet dawki miłości.
Bóg zerwał zasłonę z moich oczu objawiając mi prawdę. Zmarnowałem wiele lat mojego życia, jednak w zamian dostałem coś bezcennego – możliwość nazywania siebie dzieckiem Boga. Z czasem zacząłem dostrzegać, że nawet kiedy byłem żałosną, zniewoloną namiastką człowieka, On był przy mnie. Przed oczami wyświetlały mi się sytuacje, w których nie można nie zauważyć Jego wspaniałych interwencji.
Bóg ostatecznie zainterweniował, kiedy stałem już na rozstaju dróg. Jedna prowadziła do grobu, druga do kryminału. Chociaż nawet po nawróceniu wiele razy nie było mi łatwo, ciągle miałem świadomość, że z Nim nic nie jest mi straszne. Nie ważne czy byłem w swoim domu, czy wyjeżdżałem za granicę – On był przy mnie. Do dziś nic się nie zmieniło i najlepsze jest to, że to nigdy się nie zmieni.
DANUSIA:
Było to za czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Pracowałam wówczas w szczycieńskim Lenpolu. Moje zadanie polegało na obsłudze maszyny, gdzie wraz z pozostałymi dziewczynami z zakładu musiałyśmy stać nawet po osiem godzin bez przerwy. Kiedy pracy było mniej, brygadziści wysyłali do nas zmienników, żebyśmy mogły trochę odpocząć. Zawsze przykładałam się do mojej pracy, a moje stanowisko brane było za przykład dla innych, co oczywiście naraziło mnie na niechęć, a nawet obelgi ze strony innych pracownic.
Pamiętam, że był to poniedziałek.